Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/256

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Podszedł zdumiony.
— Pan dobrodziej chyba zaklęciem otworzył zamek!
— He, he, he! — śmiał się stary. — Przestraszyłem cię, mój poczciwy chłopcze. Nie dzwoniłem, bo mam drugi klucz, a myślałem, że cię niema z redakcji. Cóż tu słychać z mojemi drogiemi dziećmi! — zagadnął, miłosnem okiem obejmując kapelusze.
— Zdrowe i całe — odparł Chojecki.
Stary rozebrał się z płaszcza i zaczął gospodarzyć w mieszkaniu, drepcząc i gderząc, opowiadając i stękając, ale w rezultacie widocznie zadowolony z podróży.
— Musiał pan dostać w Turcji bardzo dobrej tabaki — zauważył młodzieniec.
— A, dobra, wyśmienita. Kiedyś ci jej dam skosztować, ale jeszcze nie dziś, niestety!
— Dziękuję panu. Nie zażywam!
— Ode mnie zażyjesz, a ja ci powiem: pomyślności, jak kichniesz! — śmiał się stary.
Tyle tylko dowiedział się Chojecki o nagłej podróży dziwaka. Przywykły nie dziwić się niczemu, wierzył wreszcie, że o tabakę tu chodziło, i nie troszczył się dalej o nią. Już to wyznać trzeba, że nawet wąż w raju nie wziąłby go na ciekawość i nie zmusił do grzechu.
Nazajutrz, gdy chciał wracać do siebie, okazało się, że emeryt nie mógł się już obejść bez niego.