Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jące, zatrzymywać mnie dla tego... Tracę tylko czas i pieniądze. Patrz pan, ile mi ten nieznośny pasport sprowadził na głowę urzędowych papierów. Bierz je pan sobie, nie dam rady sama!
Wytrząsnęła mu z torebki na stół cały stos zapisanej bibuły i odetchnęła z głębi piersi.
— Aż mi lżej! Wszak mi pan to zrobi, nieprawdaż? — rzekła prosząco, podnosząc ku niemu śliczne swe czarne oczęta, z wyrazem, który musiałby długo zapamiętać, gdyby umiał czuć i patrzał na nią w tej chwili.
Przejrzał szybko papiery i złożył je porządniej.
— Za trzy dni może być pani na dworcu kolei, wręczę pani paszport z pewnością — rzekł spokojnie.
— Dziękuję, dziękuję panu. Po tych biurach i urzędach straszno mi było chodzić. Więc z pewnością mogę liczyć na pana?
— Z pewnością.
— Dziękuję raz jezcze i żegnam. — Podała mu swą małą rączkę, której ledwo dotknął i poskoczyła ku drzwiom.
Wziął lampę, by jej poświecić; wysunęła się na korytarz.
W tejże chwili przeciwległe drzwi rozwarły się z hałasem; kilku mężczyzn, śmiejąc się głośno i rozmawiając bezładnie, stanęło przed dziewczyną.
Chwila podziwu, głębokiej ciszy, potem wybuch wesołości.