Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Z czołem opartem na drzewie, począł raz pierwszy w życiu mocy nad się większej wzywać i prosić.
— Daj mi śmierć, ty Boże Czarny, ty Boże złych i przeklętych, ty Boże krwi i ognia, ty Boże zemsty i odwetu! Maksymow mówił, żeś ty jest potężny. Ktoś ty? Gdzie ty? Jam nigdy nie prosił, nigdy pomocy nie wołał. Teraz przyjdź. Daj mi śmierć. Słyszysz?! Zdruzgocz ten czerep mój. Ja proszę ciebie.
Zsunął się z pryczy i na wilgotnej ziemi przykląkł skulony.
Wzrok jego, w którym obłęd był, wpił się w płomyk lampki. Nic ludzkiego nie było w twarzy. Wykrzywiony konwulsyjnie, szeptał dalej bezładnie:
— Za tę wszystką krew, com wylał, chcę siebie zniszczyć. Gdzież ten Bóg Biały, niech mnie karze! Gdzie Czarny, niech nagradza. Was niema żadnego, a ja plwam na was.
Plunął w powietrze i pięścią czemuś niewidzialnemu pogroził.
— Szydzą ze mnie ci, których pomordowałem, patrzą i wykrzywiają się. Won, wy!
Zerwał się na nogi, charcząc.
Nagle stanął i umilkł, zasłuchany w coś, zapatrzony. Na rysy spokój powracał. Oczy ku lampie wzniósł i postąpił ku niej, chwiejąc się. Twarz jego, chuda jak u szkieletu, coraz się stawała przytomniejszą.