Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/172

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czy pewny jesteś, że to łaska, Sewer? Ten człowiek będzie umierał lata!
— Tak! — odparł — ale to nadzieja. Przychodzą manifesty, ułaskawienia. To nie stryczek ohydny. To jest dla mnie uspokojenie. Dozwolono mi zawieźć mu tę wiadomość. Pojadę zaraz!
Zmęczony był, ale nie mogła go powstrzymywać w takiej sprawie. Jak stał w swym złocistym mundurze i krzyżach, pojechał do więzienia.
Wieczór był śnieżny, mętny, wyjący wichrem.
Kareta zatrzymała się przed ponurym gmachem. Naczelnik przyjął świetnego gwardzistę z całą gotowością do usług. Sam go poprowadził przez długie korytarze, udzielając objaśnień, uprzejmy, gotów prochy ścierać mu z pod stóp.
Korytarze milczące były, ciemnawe, wilgotne, pełne gęstego, niezdrowego powietrza. Regularny krok szyldwachów przerywał tylko ciszę i gdzieniegdzie dymne lampki oświetlały czarne ściany, żelazem kute drzwi cel, załomy i rozdroża korytarzów. Zdało się Sewerowi, że pochód nigdy się nie skończy. Zstępowali coraz głębiej. Przodem szedł żołnierz z pochodnią, za nim dozorca z pękiem kluczów, wreszcie on z naczelnikiem.
— Czy pan chce pierwej widzieć Zachareńkę, czy Świdę? — spytał urzędnik uprzejmie.
— Zachareńkę! — odparł lakonicznie.
— To pójdziemy dalej. Tutaj cela Świdy.
Zstępowali coraz niżej.