Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Świda w jednym z okolicznych dworów, a swój dworek stroił i upiększał. We dworze owym dogorywał stary pan, a dozorowała go jedynaczka córka. Powoli, pomiędzy tym dwojgiem a doktorem, zawiązała się zażyła przyjaźń. Stary kochał go, jak zbawcę, wyglądał ratunku i pomocy, krzepił się na jego widok; dziewczyna znalazła w młodym człowieku szczerego towarzysza pracy przy roli, uważnego słuchacza marzeń, doradcę i pomocnika w ważniejszych kłopotach.
Tradycja rodowa ciągnęła Świdę do wsi, do życia rolniczego; wydziedziczony z ziemi, miał skowrończe upodobanie pól szerokich, ciszy, wielkich obszarów traw i kłosów. Intuicyjnie rozumiał trud około roli, zajmował go każdy szczegół. Zanim dziewczynę pokochał, już rozmiłowany był w jej życiu.
Oboje byli marzyciele. Umieli godzinami błąkać się wśród pól, umieli siadywać w milczeniu, bez końca, pod ścianą zboża, lub pod cieniem wierzby krzywej, patrzeć, słuchać i pić rozkosz spokoju.
Dni tak spędzone zaznaczał Świda czerwono w swym kalendarzu, aż wreszcie pewną datkę zakreślił mocno i szeroko. Był to dzień, gdy zasłuchani w śpiewy ptactwa, owiani wonią zbożowego kwiecia, poważni, wyznali sobie kochanie, w cichych, krótkich słowach.
Stało się to w drugim roku jego pobytu w miasteczku. Od tego dnia począł pracować w dwójnasób, oszczędzać, zbierać grosze. Co zebrał, odda-