Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/297

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

gankiem srebrzył — Motold na nie spojrzał. Wacław do domu poskoczył, oni podali sobie dłonie i bezwiednie, głucho, wyrwało mu się:
— Solvejg!
Nic nie odpowiedziała — uśmiechnęła się lekko, trochę smutnie, i wyjmując rękę z jego dłoni weszła pierwsza w sień.
Małżonkowie gdzieś przepadli i Zośka zaczęła jakiś banalny frazes, gdy nagle ze dworu rozległo się ląkliwe, smutne zawodzenie surmy.
— To co znowu? — zawołała.
— To skrucha i serenada Kasjana — odpowiedział Wacław, wprowadzając żonę i zwrócił się do Motolda. — Oto masz drugą moją Zośkę — musicie ją przyjąć za czwartą w naszej drużynie.
— Byle mnie raczyła także przyjąć — odparł, całując ją w rękę.
Kobiecina, spłoniona, odpowiedziała mu tylko poczciwem, serdecznem spojrzeniem.
A surma wciąż zawodziła, aż Wacław opowiedział rację tego koncertu i ten pomysł Kasjana zerwał odrazu sztywność pierwszej chwili
Wyszli wszyscy na ganek, zawołali go, śmiejąc się.
— Daruj mu Zośka — już ja mu nawet wybaczam wszelkie wczorajsze uwagi. Miałem ochotę tłuc, tak mi dokuczył — śmiał się Wacław. — Czasami jego chłopska filozofja bywa drapieżna.
— Wyprowadził mnie z cierpliwości z po-