Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/273

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nych znać było wrażenie wobec jedynej klęski, której chłop się boi.
— Szmat dobra ginie! — mruczeli.
— Uchroń Boże każdego. Ale to taki nie inaczej, chyba lasy grafskie.
Zośkę dreszcz trząsł. Chłopi się rozbudzili, sen nawet ich odleciał, poczęli opowiadać o różnych pożarach i co chwila któryś wolał:
— Widzisz, coraz szerzej idzie, może wpadło w te ostępy, gdzie sążnie stoją, tam pohula!
— Albo gdzie deski złożone. Tam się nażre!
A łuna rosła, jak purpurowa chmura rozsuwała się, wyżej nad nią dymy czerniały.
— Choć on graf, taki i jego szkoda! — rzekł Kasjan.
— Licho Lacha nie weźmie! — ktoś mruknął.
— Wiadomo, że nie! — odparł Kasjan. — Był pan i będzie, ale zawsze zgryzoty zazna — a on sprawiedliwy pan. Jeśli to naprawdę u niego się pali — polecę ratować.
— Już pewnie setniki naród pędzą. Las ugasić to robota krwawa!
Powoli świt wstępował i jasnością swą gasił łunę — tylko czarność dymów została, i trwała dzień cały. Robota szła żywiej, wszyscy chcieli się dowiedzieć rzetelnej prawdy — i gdy wsiedli wieczorem na czółna, pierwsze pytanie do spotkanego na rzece chłopa było:
— Co to się pali?