Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/271

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

myśl od niepokoju o Wacława. Zajęcie to było żmudne i uciążliwe, na łąkach często grząskich, wśród labiryntu wodnych żył, w gęstwinach łozy i oczeretów — rozdawać chłopom działki, które obowiązywali się wykarczować, wypalić, wyrównać, za cenę dwuletniego pokosu siana. Szli gromadą, ona z Kasjanem naprzód, chłopi za nimi. Było mnóstwo kwestji; targów, narad, rozhoworów, gdy noc przyszła byli w głębi tego pustkowia i rozłożyli obozowisko, bo wracać na nocleg do młyna nie było sposobu. Chłopi w mig rozpalili ognie, w mig sklecili dla panienki budę z chróstu i szuwarów — sami się pokładli na trawie, przegryźli chleba i suszonej ryby i posnęli. Zośka otuliła się w płaszcz i uczyniła to samo. Ale jeszcze przed zaśnięciem pomyślała z uśmiechem — coby Nolten powiedział żeby ją tu, w tem otoczeniu zobaczył. Pewnieby się nie oświadczył.
O świcie ruszono dalej i dzień cały zeszedł jak poprzedni. Tylko wieczorem gdy urządzono obóz, chłopi zdecydowali, że jutro już zanocują w młynie. Mówili to z żalem, radzi włóczędze po tych ukochanych błotnych tajniach. Żeby ich Zośka nie popędzała, rozwlekliby robotę z przyjemnością na tydzień.
Gdy posiliwszy się razem z nimi, poszła spać do budy — oni, ćmiąc fajki, gadali o niej jeszcze długo.
— Sokół ludyna! — powtarzali, cmokając