Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/269

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Co gorsze, że odjechał wróg.
— Co on ci może szkodzić? — ruszył ramionami.
— Zapewne, zresztą wszystko dobrze, gdyś wrócił. Płyńmy zaraz do Ługów, ten nam tyle czasu zajął, a ja jestem w strachu o nią.
— Dlaczego?
— Dziś pierwszy raz była mowa o tobie, i boję się, żem niepotrzebnie mówiła. Zlękła się, nie chce zostać. Jedźmy zaraz!
Wyszli na zatokę.
— W dobrą chwilę Kasjan się zjawia.
— Prędzej, popłyniemy! — rzekł Wacław.
Kasjan na malutkiej pławicy wiózł ryby do kuchni, przybił i wyskoczył.
— Zaraz nas do Ługów zawieziesz. Pani stamtąd nie widziałeś?
— Jakże! A toć zaraz, jak panienka odpłynęła, przybiegła i z Naumem do miasta się zabrała.
— Daleko być może? Dogonimy ją? — spytała bez tchu. — Miała rzeczy z sobą?
— Jaż nie widział. Likta mówiła. Nie dogonimy, chyba już w mieście.
Spojrzeli na siebie bez słowa, wreszcie Zośka zawołała desperacko.
— Com ja, głupia, urządziła? Trafi na kolej, następny pociąg dopiero jutro! Co robić?
— Pojadę za nią — zawołał Wacław. — Bierz się do wioseł, Kasjan!