Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

co pajęczyna po kątach. Niby to nić, a tego ani prząść, ani tem szyć, takie śmiecie.
O zmroku Kasjan przewoził Zośkę do nowego dworu. Rozpytała go o sprawy i roboty, dała moc poleceń, wreszcie rzekła:
— Nie powiesz nikomu słowa, że ze mną przyjechała druga pani. Nikomu, nawet Likcie.
— Panienka nie wie gadki: Nie zadawaj się z policją, nie lżyj matce, nie gadaj sekretów babie, nawet własnej.
— No, to dobrze — zaśmiała się. — Pamiętasz, co masz kupić jutro? Niechże tej pani nic nie braknie.
— Ojoj, co jej trzeba chleba i słoniny zjeść, żeby do ludzi stała się podobna.
— Słońca jej trzeba więcej, niż chleba.
— Świeci każdemu, niech się nie chowa od niego i nie lęka, to ono pokrasić rade.
Psy zaszczekały i wnet, poznawszy Zośkę, rzuciły się wpław na spotkanie łodzi, a z domu wyszedł Wacław i stara Parczewska, witając radosnemi okrzykami.
— Chciałem już jechać szukać ciebie po świecie. Sumienia nie masz. Trzy tygodnie bez wieści mnie zostawić. Coś porabiała?
— Dajcie jeść i pić. Jednym tchem jadę z Warszawy — odparła, przeciągając się i oglądając po domu z widoczną przyjemnością.
Gdy zasiedli we dwoje do herbaty w zacisznem gnieździe, zaczęła opowiadać.