Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/179

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

już jaka człowiek do dziewki się wybiera, nos za próg wytknie, a zimno i straszno mu stanie i do chaty wróci, ranka i pogody wyglądać, to niech go mnichy postrzygą — a ta jego dziewka także nie warta zdeptanego postoła.
— Dobrześ rzekł zuchu — rzekł Motold. — Zanieśże jej gościńca ode mnie — i proś mnie na wesele, bo widzi mi się, że tej klęski nie unikniesz. — Podał mu złotą dziesięciorublówkę, ale Kasjan ramionami ruszył.
— Tyle mi będzie z tego gościńca, co z tamtych dębów. Rozbestwi się do reszty, choroba. Nie chcę ja groszy pańskich — u nas swoich jest dosyć. Ja panienczyny komisarz, obrzydły mi pieniądze, tyle ich przejdzie mi przez ręce. Ale jak już bieda do wesela dopcha — to taki panu słowo przypomnę i poproszę! Hospody Boże — wesele! To i kołyska potem będzie. Kasjan dzieci hoduje. Tfu — jak ja wtedy wilkom oczy pokażę? Oj, i pomyśleć straszno! No dobranoc — zostańcie zdrowi! — Skłonił się, Zośka mu dała kobiałkę jabłek i orzechów, jakiś zwitek jaskrawych szmat dla lubej. Oczy mu się zaśmiały radośnie i w progu już rzekł:
— Jak panienka kiedy jakiego panicza polubi i zmówią się ze sobą, a trza mu będzie pięć mil kartę zanieść — to ja w taką samą noc pójdę i ptakiem zalecę!
— Weź strzelbę, Kasjan, dla pewności i nie pij więcej — poradziła mu życzliwie.