Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

psuły, lody stały się niepewne. Jednakże Zośka, pamiętna obietnicy, zawołała Kasjana i spytała:
— Jak myślisz, można posłać kogo z rybą do Wilszyców? Trzebaby dzisiaj.
— To ja zaraz pójdę — ofiarował się.
— Piechotą? Nie zdążysz wrócić na kutję. Nie chcę, żebyś nie miał porządnej wieczerzy w taki dzień. Weź sanie i konie z Ługów.
— Ot dziwo! I wrócę, i jeszcze panience gościńca przyniosę.
Wnet się też zebrał, ozuł w chodaki, wziął siekierę, piesznię do próbowania lodu, worek z rybami i poszedł. Rad był wycieczce, bo Poleszuk każdy lubi ryzykowną wędrówkę po swych błotach i lodach, a przytem Kasjan postanowił w drodze powrotnej skręcić do ziemianki i zabrać na święta zapas spirytusu, z jednej ze schowanych tam beczek.
Szedł lekko i bezpiecznie przez znane sobie przesmyki i prostki — i przemachawszy pewnie mil siedem, wieczorem przystawił się do Wilszyców.
Został przyjęty radośnie, bo z powodu bezdroża wątpili, czy rybę dostaną. Więc go ugościli, nakarmili i nawet po naradzie i długiem wahaniu, Wilszycowa dała dla Zośki kilka par kiełbas.
W nocy począł sypać mokry śnieg, uczyniła się zadymka, niepogoda taka, że wilkby się nie ruszył głodny, ale Kasjan, zadrzemawszy trochę —