Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nie będzie. Ale kto chce dobrze nazwać a sprawiedliwie: garncarzowa to rola! Pamiętajcie ludzie, po siołach powiedźcie, od naczalstwa samego najwyższego ja mówię: garncarzowa to rola!
— Kręcona jakaś baba! — mruknął któryś chłop.
Pan Saturnin porwał się do niej.
— Pójdziesz won!
— Pójdę. Nie daj mi Boże chodzić po roli garncarzowej.
Zeszła na drogę — otrząsnęła swe nogi, jakby z nich pozbyć się chciała ziemi, po której stąpała przed chwilą, i prędko poszła ku pługom. Chłopi odpoczywali kurząc fajki. Przysiadła obok gromady, dobyła chleba z sakw, i jedząc, poczęła gwarzyć.
— To dla siebie orzecie?
— Ni, dla błahoczynnego, za pokutę.
— Jakto?
— Przykazał na spowiedzi, żeby śladu po Lachach nie zostało. Każdy po dniu orze.
— A któż zasieje?
— Pewnie błahoczynny. Jemu naczalstwo podarowało Krośnę.
— Wy sąsiedzi?
— Nie. Kozarce sąsiedzi nie chcieli orać. Boją się.
— Czego?
— Bo jednego dzwon zadusił, jak zdejmowali.
Stara spojrzała ku dzwonicy. Pusta była.
— A gdzież dzwony?
— Kazali zdjąć. Kozarców spędzili do roboty. Semen Łomaka podpity śpiewać zaczął, a tu dzwon go w łeb i na miejscu został. Teraz i siłą żadnego z Kozar nie wygnać.
— A wam to nie straszno?
— Błahoczynny był, święcił ziemię, a przytem, na nas nic nie spadnie. Kościoła nie ruszamy.
— Nu, żeby co na bydło nie przyszło.
— Jak mówisz?