i kazała się do niej prowadzić.
Była to jej daleka krewna, matka powstańca. Leżała w łóżku, ale nie miała wyglądu chorej.
— Jakże ci? Bardzoś słaba? — spytała przybyła.
— Nie. Nic mi nie jest, ale poco mam wstawać? Powiozą do gubernji i dalej. Wcale mi nie pilno. Nie słyszałaś czego o Adasiu?
Adaś był to jej jedynak. Zginął — wszyscy to wiedzieli, ale ona nie chciała w to wierzyć, była pewną, że umknął, ukrył się, że żyje.
— Nie! Nic nie słyszałam. Jakże stoi sprawa Koszelewa?
Był to majątek Horbaczewskich.
— Kazano mi go sprzedać.
— Bardzo łaskawie.
— A ja odpowiedziałam, że nie sprzedam. Kto mnie zmusi?
— Sprzedadzą bez ciebie.
— Niech sprzedają. Ja nie. Wszystko, to wszystko! Adaś mi przyzna słuszność.
Pani marszałkowa milczała. Adaś miał dosyć ziemi, w borze, pod sosną.
Zaczęły mówić ciszej, ku sobie pochylone, o rzeczach zrobionych i jeszcze do zrobienia, o papierach, o broni, o zbiegach, szeptały różne nazwiska, nazwy miejscowości, terminy.
Mężczyźni legli, siedzieli po więzieniach lub zbiegli, teraz los reszty pozostałych, fortun, istnienia, zatarcia śladów był w rękach kobiet.
Po długiej rozmowie wstała Hrehorowiczowa. W milczeniu, bez łez, wybuchów rozpaczy, jałowego wspominania, ze stoicyzmem Spartanek, przełamały opłatek, nic nie życząc sobie.
— Muszę być w domu. Dzieci dwoje, Staś, Ksawery — rzekła Hrehorowiczowa, jakby tłumacząc, że żyć musi.
— Tobie trzeba zostać. Bardzoś potrzebna. Ja będę tu na Adasia czekać. Nie dam się wywieźć! Co mi
Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/53
Wygląd
Ta strona została przepisana.