Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/264

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Pan tutaj! Skąd? Jak?
On podszedł, zdjął kapelusz i patrzał w nią jasnemi, rozkochanemi oczami.
— Rada mi pani! — rzekł radośnie. — Naprawdę, patrzy pani na mnie serdecznie. Wysłużyłem wiarę?
— Skąd pan się tu znalazł? Gdzie konie?
— Fura pod młynem. Spytałem młynarza, gdzie pani, i czekam! Przecie nad siły moje było witać się z innymi.
Uśmiechnęła się, odzyskując swój humor, i rzekła:
— Więc ta roczna nieobecność ma być dowodem uczuć i miał pan tem wysłużyć wiarę! Przecie, żebym ją nawet miała, tobym straciła! I żeby nie gwałtowny list babki, ileżby jeszcze czasu trwała ta niby próba wytrzymałości uczuć!
— Misiu, żartem mnie witasz! — szepnął.
— Mam płakać? Przecie pan jest nareszcie. Nie śmiałam się i nie żartowałam dawno! Dla mnie przez ten rok dał pan tylko jeden dowód, że pan nie wie, co tęsknota, i tego zazdroszczę panu.
— Misiu, kochanie! Polubiłaś mnie trochę?
— Nie wiem! Może nie, bo tęskniłam nieznośnie — odparła, próbując się uśmiechnąć, a łez mając pełne oczy.
— Mojaś jedyna! — szepnął, ręce jej okrywając pocałunkami.
Opanowała się i rzekła:
— Jedźmy! Babka się niepokoi.
Ale on stał i błagał oczami. Pochyliła się i dała mu swe usta.
Długą chwilę milczeli potem, jechała stępa, on szedł obok, i dusze mieli tak ciche i uroczyste, jak bór, co je otaczał.
— Misiu! — szepnął.
Spojrzała nań spłoniona.
— Żebyś mnie kochała rok temu i dała jeden pocałunek, nie odszełbym, i możebyś teraz już nie kochała,