Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

remera, na straż, po jakieś sadło, bo mocno potłuczony, ledwie się rusza. U mnie to się jakaś uboga wprosiła. Cudza, ale dziad przed śmiercią z nią gadał i przykazał, by spoczęła, póki zechce. Myślę, że jutro wrócę, jeśli mnie co nie spotka.
— Cóżby?
— Ano powiadają, że kto do Grel zajdzie, to go łapią.
— Jak się boicie, poco idziecie?
— Toć się nie boję, kiedy idę! — hardo odparł Wiktor.
— Dobra w was krew! My już od pół roku sąsiada ni gościa nie widzieli. Wszyscy się Grel lękają, jakby cholerycznych.
Jechali ciągle lasami, ale gościniec dawno zostawili na boku. Czasem musieli przedzierać się wśród drzew, aby ominąć zwały szerokich, świeżo pociętych, a nie sprzątniętych tryb.
W jednem miejscu Siemaszko się przeżegnał i czapki uchylił.
— Tu kozarskiego pana wzięto, pod tą sosną!
— Nie było mnie albo dziada, jabym wyprowadził. My z dziadem bili tu głuszce i cietrzewie, i tak te lasy znam, lepiej od strażników rządowych. Zaraz tu i wasze grelskie bory się poczynają.
— Nasze poletka niedługo też lasem porosną. Nie będzie mi nad czem ekonomować. Ot, czasy nastały! Żeby choć tyle zasiać, co na chleb dla dworu. Dobrze że my bezdzietni.
— A jakże pani?
— Co, nasza pani? Wiadomo — święta. Nie widział ja nigdy jej łez, ni bojaźni, ni desperacji. Tylko biała się zrobiła, biała jak śnieg, i jak przyjdę z jaką nową biedą, czy potrzebą, to chwilę pomilczy, pomyśli i odpowie tak mądrze, że człowiek jakby z prorokiem mówił.
Wyjechali z lasów, na ugory, porosłe bujnie perzem, nietknięte od wiosny pługiem; przecinały te pola łąki,