Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Utkwiony w nią wzrok widocznie niecierpliwił Misię, zmarszczyła brwi, podniosła oczy, jakby się opierała od natręctwa.
— Panu się to wydaje bardzo nudne. Zaraz skończę i pójdziemy na kolację. Tylko jeszcze na Siemaszkową czekam, z raportem udoju.
— Co za noc! — rzekł bezwiednie. — Chodźmy w sad! — Zaśmiała się.
— Niech pan idzie. Zawołają pana na kolację. Ja nie mam czasu.
— Pani ma dosyć spacerów przy pracy. I to zawsze, tak wszystko, całe Grele pani prowadzi.
— O nie. Babka i dysponuje, i dogląda, i prowadzi rachunki. O połowę mam mniej zajęcia. Teraz tak mam wiele, zwykle jest mi lekko.
— I pani już tak dawno tutaj?
— Pięć lat. Ja to zajęcie wprost kocham, mnie tu tak dobrze, jak w raju. I Grele są w porządku dla pana! — dodała z uśmiechem.
Kaszel i szurganie nogami zwiastował Siemaszkową. Stefan odszedł do okna, na futrynie usiadł i podawał twarz tchnieniu powietrza, żar jakiś był w tym leciutkim powiewie, coś rozmarzającego, kuszącego, by kędyś iść, czegoś szukać, szeptać coś tajemnie.
A Siemaszkowa tymczasem rozwodziła się nad chytrością pachciarki, która omal nie oszukała jej na dwie kwarty mleka, i nad próżniactwem dójek, a Misia zdawała się tem tak przejęta, że ani słowem nie skracała gawędy. Nareszcie stara poszła, zostawiwszy na biurze malutki bochenek świeżego chleba.
— Tak się udał, jak marcepan! Niech panienka skosztuje i Kostusiowi da. Jak mały był, to zawsze u mnie takiej bułeczki dochodził. Prawda?
Aż poznała, że to nie Kostuś siedział w oknie i, submitując się, poszła. Jak wszyscy, miała dla Stefana wielki respekt.
Teraz Misia uporządkowała księgi, zamknęła biuro