Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Babka ma żelazny organizm. Nigdy nie choruje. Ja ci tak bardzo jeszcze nie ufam. Zatelegrafuję po doktora do Warszawy.
— I ja chciałem to zrobić! — rzekł Kostuś. — Owszem, sprowadzajcie, ale ja jej dopilnuję!
Ze stacji wysłał Hlebowicz depeszę i odjechał do domu; młodzi ruszyli dalej.
Gdy stanęli u kresu kolei, przypomnieli sobie, że był to szabas, bo nie znaleźli żadnej furmanki. Dopiero po chwili nadjechał wóz parokonny, naładowany makuchem. Zaczepili powożącego, żeby ich zabrał z powrotem do miasteczka, ale młody mieszczanin począł się wymawiać, że konie zdrożone popasać będzie.
Mówił czysto po polsku i twarz miał zuchowatą.
— Dam ci dziesięć rubli, wieź zaraz — rzekł Stefan.
— To paniczom pilno! Jak na wesele.
— Nie wiesz co w Grelach słychać! — spytał go Kostuś.
— Pani marszałkowa mocno chora, a Siemaszkę pochowaliśmy zeszłej niedzieli. Panicze znajome?
— Jużci, tam jedziemy, wnuki pani marszałkowej.
— To ja zaraz makuch zrzucę i zajeżdżam.
— A widzisz! My swoi! A ty z miasteczka?
— Ja Bohuszewicz Jan. Nie wie panicz?
— Toć wiem. Ojca znałem.
Po niedługiem czekaniu siedzieli na słomie w wozie na swych tobołkach i jechali po rozgrzęzłej wiosennej drodze. Mieszczanin koni nie żałował.
— Nie wiesz? Sprowadzili do Grel doktora? — spytał Kostuś.
— Onegdaj posyłali aż do Lubienia. Ale niech się panicze nie gryzą. Gdzieby pani z Grel umrzeć miała? Tyle ludzi za nią Boga prosi i tyle ma opieki. Moi teściowie też wszystko na mnie zdali i tam siedzą. Panicz wie — Kafarowie, co z Galicji przyszli.
— Nie może być! Bohuszewicz dostał Kafarównę, to już nie do wiary. Winszuję ci!