Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Sydor po mnie przyjechał, to i sam się wybierałem do domu, bo na przyszły tydzień zabieramy się z panem Rebeszką do Kozar, młocarnię reparować i miesiąc zabawim. To chciałem bielizny nabrać i buty połatać.
— No, spocznijże. Takiś zgrzany. Masz, mleka, chlipnij przed wieczerzą. Dajże bieliznę!
Wyszła do alkierza. Siemaszko czeladź rozpłacał, z polowym i gumiennym się gniewał. Marcin usiadł na ławce z kubkiem mleka w garści i raz wraz na siedzącego w kącie obcego spozierał. Spotkali się oczami raz i drugi: “co on tak na mnie patrzy, jakby chciał zagadać”, pomyślał Marcinek i nagle wstał, kubek z garnka dopełnił i przed podróżnym postawił.
— Może wam gardło zaschło. Proszę, pijcie — rzekł. — Pewnieście z daleka, nie tutejszy.
— Z Galicji.
— Z Galicji! — powtórzył Marcin. — Ile dni tam iść trzeba?
— Wybierasz się tam?
— Ptakiembym poleciał.
— A poco?
Chłopak się pohamował, stał się ostrożny.
— W Krakowie być, w stolicy, na Wawelu!
— A swoich tam nie masz? Bo to mnie jedna mówiła, że tu syna ma. Dała mi dla niego pamiątkę, i pozdrowienie, i błogosławieństwo.
Marcin zapatrzył się w niego, słuchał.
A wtem Siemaszkowa wyszła z alkierza, Siemaszko za chłopami drzwi zamykał.
— Marcin! — rzekła ekonomowa. — Cóżeś ty mówił: raz spojrzę, a poznam.... No i co patrzysz!
— Ojciec! — wyjąkał chłopak.
A Wiktor za głowę go objął i wziął do piersi. Siemaszko nawet pociągnął nosem i rękawem po oczach przejechał. Siemaszkowa chlipała.
— A matka? — pierwsze spytał Marcin.
— Zdrowa.