Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

to za poświęcenie z ich strony. Niech sobie robią, jak chcą!
Gdy wrócili do domu, pani Anna już zabierała się do spoczynku po dniu pracowitym.
Chwilę rozmawiali tylko i wnet się rozeszli. Iłowicz poprosił o gazety, spać mu się nie chciało. Była „Gazeta Warszawska” z przed tygodnia, gdyż pocztę odbierano tylko co tydzień, o mil trzy po nią trzeba było posyłać.
— A ty jakie abonujesz pisma? — zapytała pani Anna.
— A no, tę samą gazetę! — skłamał najbezczelniej, ale za nicby im nie wyznał, że czytał tylko rosyjskie i francuskie.
— Myśmy też do niej przywykły. Cóż robić, nie może być lepszej przy cenzurze. No, dobranoc ci, jutro pokażę ci gospodarstwo.
Położył się tedy Iłowicz w pokoju, przesiąkłym dymem jałowca, którym codzień wykadzano komary.
Pomimo tej prezerwatywy, zostało ich jeszcze dosyć, by dręczyć nieprzywykłego do tej plagi.
Brzęczały mu nad uchem i brzęczały mu myśli, wrażenia tego dnia. Obok był pokój dziecinny i słyszał trzy senne głosy, powtarzające za matką pacierz wieczorny.
I znowu to samo, znowu ta bezrozumna idea, ten upór nielogiczny, w modlitwie nawet.
„Daj Panie Boże ojcu wieczne odpocznienie, babci i mamie zdrowia i siły, a nam zachowaj ojczyznę uciśnioną, dom nasz i kościół i dopomóż, byśmy, pracując uczciwie i stale, z niewoli i uciśnienia wyzwoleni zostali mocą dobroci Twojej. Amen.”
Tak chowały, tego uczyły matki dzieci,