Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bez słów, ruchem ust dopowiadała resztę — niebu. A Iłowicz nie śmiał już jej zaprzeczyć.
I wszyscy troje milczeli, zapatrzeni w niebo pogodne, na którem gasło słońce, zapalały się seciny gwiazd i wypływał srebrny sierp nowiu. Wody były purpurowe i złote, a po nich sunęły powoli tratwy z drzewem, z których śpiew flisów się rozległ. Po łąkach odzywały się błotne ptaki, a na widnokręgu, jak w ogniu, od łuny zachodu czerniał wiatrak olbrzymi, czarny, nieruchomy, jak widziadło.
— Smutny widok, ale piękny! — ozwał się Iłowicz. — Ten młyn zarazby artysta odmalował.
— Ten młyn, to także legenda Barcikowskich — rzekła pani Barbara. — Stoi on bez użytku, podobno już kilkadziesiąt lat. Opowiadają, że dziad Seweryna odebrał chłopom ten wzgórek i kazał młyn zbudować. Mieli tedy cieśle, zakładając go, przekleństwo cisnąc: Bodaj on tobie i twoim na śmierć mełł. I legenda twierdzi, że gdy kto z rodu ma umrzeć, młyn się wtedy tylko obraca. Seweryn w to wierzył i gdy umierał, wciąż pytał w gorączce: Czy się już młyn kręci, czy on już na mnie miele? Teraz, po uwłaszczeniu, wzgórek znowu do chłopów należy, ale nikt młyna tego nie chce.
— Jabym go dawno podpalił. Taka legenda zatrułaby mi życie.
— Oswaja się nawet z zabobonnym strachem — odparła pani Barbara. — Ja lubię legendy i ilekroć nań spojrzę, myślę o śmierci. To zdrowa myśl, napędza do pokończenia obowiązków.
Wacio, o którym zapomnieli, słuhcał uwa-