Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ścią praw i sądów, zdemoralizowany przez urzędników.
A przecie to poddani tego państwa! O krok nie postąpili ani w oświacie, ani w dobrobycie — zdziczeli tylko, jak ciemny tłum, któremu wszystko wolno. Wolno im dzisiaj wyzyskiwać i krzywdzić dawnych panów, a później, odcierpią za to dzisiejsi panowie. Kto sieje wiatry, zbiera burze! Nie myślą o tem „patryoci i apostołowie!”
— To okropne, co oni z chłopów zrobili! — rzekł Tedwin. — Szkółki uczą czytać i pisać niby, ale chłop nie ma co czytać i gdy naukę skończy już ją zapomniał. Ledwie setny umie nagryzmolić swój podpis. Religia jest formą, zabobony pogańskie w całej świetności, niemoralność, o której pojęcia nikt niema, kto tego nie widział, nie żył wśród nich; kradzież zwyczajem, nieposzanowanie rodziców, mordy, gwałty pijaństwo, pieniactwo, mściwość. A przytem żywot nędzny, w brudach, niechlujstwie, bez żadnych aspiracyi i uczuć, na poziomie domowych zwierząt. Życie mi oni zatruli, ale czasami żal mi ich szczerze.
— Ale jakże tu się urządzają nowonabywcy, rosyanie?
— Wcale o tem nie wiedzą. Majątki ich żydzi dzierżawią.
— Okropne warunki! I ludzie stąd nie uciekają! Chyba robią świetne interesa?
— Tak, świetne! — potwierdziła lakonicznie pani Anna, wstając od stołu.
Na to hasło pierwszy ulotnił się Filip, sturknąwszy babkę w łokieć, w formie podziękowania za posiłek, po nim znikła Jadwinia, wyszedł Tedwin, aby na gumnie pani Annie