Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

babuni, to już cało nie wyjdę. A już mam swoje gospodarstwo i robotę.
Uśmiechnęła się nieznacznie pani Barbara.
— Pokaż że mi swoje gospodarstwo? — rzekła poważnie.
Chłopcu pochlebiło to zajęcie. Wygramolił się z dołu.
— A co mama chce pierwej zobaczyć, moje domy, czy moje dobytki? — spytał.
— Domy! — odparła.
Poprowadził ją tedy w najgorsze gąszcze i chmiele, ścieżkami, które sam wydeptał i pokazał fantastyczne budowle. Musiała podziwiać pracowitość i spryt, z jakim je klecił samoistnie, swemi małemi siłami, z desek, gałęzi i liści. W jednem, wydłubanem w spróchniałej olbrzymiej topoli, miał swe skarby i dostatki. Posłanie z mchu, narzędzia, wycyganione u dworskiego cieśli i kowala, zapasy żywności, to jest różne warzywa i owoce i broń. Pokazał jej wszystko — dumny — a ona pomyślała, że był w nim materyał, ruda, którą, jeśli kto przetopić i odkuć potrafi, użyteczną się stanie. Byle go okiełzać było można.
Dotychczas wszelkie próby kultury okazały się płonne. Teraz próbowała jeszcze innego sposobu.
— Bardzoś to dobrze urządził! — rzekła, kładąc mu ręce na ramiona i całując w czoło. — Żebyś mnie kochał, tobyś już w niejednem pomódz mógł.
— Jak mama mnie będzie potrzebować, to pomogę! — odparł z przekonaniem. — Postawię jeszcze jeden dom, tak wielki, żeby i mama się zmieściła. A może mama chce ryby? — dodał uprzejmie.