Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/305

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wacław popatrzał na niego długą chwilę, twarz mu drgała wzruszeniem.
— Ja ci nigdy bratem nie byłem, i z tego domu cię wygnałem, a ty mi swój otwierasz!
— At, co tam! Chory jesteś i coś cię trapi. Nie psuj sobie krwi wspomnieniami. Chcesz, to przyjeżdżaj, rozerwiesz się i pozdrowiejesz.
— Dziękuję ci, może przyjadę. Zawsze jednak, to twoje zaproszenie duszę mi orzeźwiło. Dziękuję ci. Powiedz mi co o Jadwisi.
— A no, zdrowa i z zamiłowaniem dzieci uczy. Miała już raz biedę, ale mój hrabia sprawę zamazał. Rada z zajęcia i próżnoby jej kto o ostrożności mówił. Ja też dałem jej dzieci pod opiekę, bo przez wzgląd na nie jest uważniejsza. Zawsze trochę w strachu o nią jesteśmy, ale co robić. Każdy musi pracować wedle swej idei. Będzie, co Bóg dać zechce. Dwa razy człowiek nie żyje, ona mi zawsze na perswazye odpowiada — i racya.
— Dużo ludzi u was pewnie bywa?
— Nie dużo. Parę domów sąsiednich. Ja, jak wiesz, nie umiem gadać, a Muszka mówi, że woli mniej stosunków, a dobrych. Zresztą, kiedy te stosunki uprawiać. Ja w służbie cały tydzień, jak pocztowy koń ganiam, w niedzielę radzi we dwoje siedzimy. Jeszcześmy się sobą nie nacieszyli przez piętnaście lat. A na wielkie święta dzieci zjeżdżają, to wtedy nas i kijem z chałupy nie wypędzić.
— Nie znam twojej żony.
— To ją poznasz, jak nas odwiedzisz.
— Wybiorę się kiedy. Dziękuję ci. Chciałbym też twoje dzieci zobaczyć. Wybiorę