Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/299

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

na swego zastępcę w Ładyniu? — dodał z uśmiechem.
Filip, zarażony tym śmiechem, błysnął też zębami i tracił sztywność.
— A jakże. Trzeba przecie, żeby mnie kiedyś zluzował. Młodszego do siebie weźmiemy, tak żona wybrała. Nie mamy już innego dziedzictwa, tylko Ładyń!
Zasępił się, głowę zwiesił.
— Brat pana został przy majątku?
— Albo on brat. My go nie znamy, i bodajby o nim Bóg zapomniał.
Hrabia spostrzegł, że dotknął żywej rany, więc rozmowę skierował na gospodarstwo, a wtedy Filip się rozgadał swobodniej, zapomniał swej nieśmiałości i wróciwszy do domu, rzekł:
— Straszny to ten nasz hrabia nie jest, ale mało wie, co ma, i nic się na roli nie rozumie.
— Na to cię trzyma, żebyś ty rozumiał. Cóż, podwyższył ci pensyę? — spytał Barcikowski.
— Chciał, alem odmówił. Dość mamy! Co ma pan myśleć, że go ze skóry chcę drzeć, jak cham!
— Dobrześ zrobił — mruknął stary.
— Możeś ty nie rada? — spytał Filip żony, gdy milczała.
— Byle zdrowie! — odparła z uśmiechem. Niedostatku nie cierpiemy, dla dzieci starczy, dobrze nam ze sobą, po co żądać więcej?
Istotnie, było im dobrze. Trochę pusto i tęskno czasem, gdy dzieci po wakacyach zabierała do Warszawy Jadwisia, ale w pracy niepostrzeżenie mijały miesiące, przychodziły święta, dzieci przyjeżdżały zdrowe, szczęśliwe,