Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/268

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ręce mi się trzęsły, nie byłam zupełnie przytomna.
Tłumaczyła się słabym głosem.
— No, Bogu dzięki, szczęśliwie się skończyło, ma pani naukę bolesną na drugi raz. Żegnam państwo, wpadnę wieczorem.
Gdy wyszedł, Wacław uklęknął przy łóżku, ręce jej do rąk przyciskał.
— Przebacz mi, Saszeńka. Byłem brutalny, ciężko cię obraziłem. Straciłem przytomność na razie. Ten łajdak mnie odurzył.
— Było go zabić! Nogami zadeptać. Miałeś racyę go niecierpieć, poznałeś się na nim. Nigdy sobie nie daruję, żem go trzymała wbrew twej antypatyi. To swołocz! Więc to Morduchow i on mają być moimi kochankami!
Roześmiała się pogardliwie i nawet nie raczyła się tłumaczyć.
Była smutna, rozżalona i nagle zaczęła płakać.
Utulił ją w objęciach — i tak się pojednali.
Wyszedł z sypialni upojony na nowo szałem, na nowo rozkochany — i szczęśliwy.
W biurze był wesół i rozmowny, tylko mu się pracować nie chciało. Najchętniejby marzył, jak młodzik.
— Czytaliście wczorajsze depesze? — Któryś z kolegów go zagadnął, gdy wychodził.
— Nie miałem gazet w ręku. Jest co ciekawego?
— Ano, bardzo. Złapali mordercę Jermołowych.
— Tak prędko.