Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/265

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tak myślący, poważny, zresztą jurysta, kryminalista z fachu — i tak krzywo, skrajnie patrzysz na tę kwestyę. Bogu dziękuj, że masz rozumną kobietę, i milcz! To ci wskazuje rozum i honor. Mój drogi, kto się żeni z taką jak ona, ten przecie nie może spodziewać się, że znajdzie Kornelię, matkę Grakchów — bo takich wśród nich niema. Ale za to, co za kochanki!
I stary począł głową trząść, i oczy przymróżył rozkosznie.
— Miałem ich tysiące, dlategom się nie ożenił, bo i po co! Wszystkie znam!
Wacław nie słuchał dalej. Miał wrażenie, ze przyszedł tu z raną krwawiącą, żywą, a wyjdzie ztąd z ropiącą. Ogarnęła go bezmierna tępa martwota, szał przeszedł w śmierć! Czuł konieczną potrzebę opowiedzenia swego nieszczęścia, spodziewał się współczucia, pochwały zemsty, choćby rady w chaosie.
I taką znalazł.
Oburącz głowę cisnąc, patrzał w próżnię przed siebie, czarno mu było w oczach, czarno w duszy. Gdzieś dawno zapomniane wypełzały wyrzuty sumienia. Był sam, zupełnie sam, nie miał nigdzie pomocy, nigdzie brata, nigdzie oparcia. Wtedy mu w sukurs przybiegły resztki dumy, ambicya, by do winy się nie przyznać, upór, że postąpił, żył, działał, jak powinien, wedle swych zasad i pojęć.
— Cóż myślisz? — spytał Iłowicz niespokojnie.
— Myślę, wuju, żem dobrze zrobił, tu przychodząc. Byłem nieprzytomny — odzyskałem zmysły. W każdym razie to nie ja popełniłem podłość. Jam nigdy honorowi nie uchy-