Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/256

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w Gródku Brechunow zawzięcie malował na czerwono.
Weszli do salonu, ciemnego, umeblowanego po staroświecku, ale bardzo sztywnego i pustego.
Snać w codziennem życiu był nielubiony i nie zajmowany.
— Objąłem Gródek po pożarze — istotną ruinę — rzekł Barcikowski. — Wkładam weń dziesiątki tysięcy, i nikną bez śladu. Nie rozumiem, jak można było tak opuścić rodzinne gniazdo.
— A no, jak kto nie ma dziesiątków tysięcy, to nie wkłada. Brat pański i tak cudów dokazywał, tyle lat utrzymując to bez środków pieniężnych. Podwoił wartość Gródka, i choć nie utrzymał się, zawsze mu każdy przyzna, że bohatersko pracował. Teraz nasz hrabia skarb dostał w nim i ten wyjątkowy magnat umie go ocenić.
— Dla mego brata zatem ustąpienie z Gródka, to karyera! — uśmiechnął się Barcikowski. — Cieszy mnie to, że i pan tak na rzecz patrzy. Gródek utrzymać mogę tylko ja.
— A naturalnie. Dla pana Filipa było to powolne konanie. Dał mu pan śmierć, podobno to bywa dobrodziejstwem.
I śmiał się wciąż ze swą pozorną dobrodusznością.
— Że się panu chciało tego kłopotu, jakim jest Gródek — dodał po chwili.
— A jednak państwo tu żyjecie.
— My to co innego. My jesteśmy za głupi do świetnej karyery. Ale pan, co tak wysoko stanął, z góry na to patrzy. Pan się tu nie zaaklimatyzuje.
— Dlaczego nie. Jeśli rozsądni ludzie, co