Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/253

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Michasiu — rzekł starszy. — Mamy gościa, pan Barcikowski z Gródka, brat Filipa.
Młody człowiek ukłonił się, ale jakoś na razie słowa stosownego nie znalazł, więc rzekł:
— Okropny dziś upał. Będzie burza.
— A pan myśliwy i dobry, sądząc ze zdobyczy.
— Masę mamy kuropatw w tym roku, i doskonała suka. Lubię polowanie, i bez strzelby w pole nie wychodzę. W sierpniu mamy mieć królewskie łowy w Ładyniu, bo hrabia zjeżdża z dużem towarzystwem na łosie.
Starszy Suszycki tymczasem nieznacznie książkę Kalinki zamknął i wsunął między albumy, potem rzuciwszy słów parę do rozmowy, wyszedł. Znalazł żonę w sypialni i rzekł:
— To ten Barcikowski z Petersburga, z wizytą. Wyjdź, proszę, i rozporządź herbatą.
— Co? Ten? Wcale wychodzić nie myślę.
— Ależ to nie wypada.
— A nam po co te stosunki? Żeby nam tę... swoją żonę przywiózł? Toć chyba z Filipami chcesz zerwać? A ja zanadto Muszkę kocham, żebym ryzykowała. Mogliby u nas się zjechać. Nie wyjdę, ani myślę. Herbatę zaraz podadzą, — a wy go sami bawcie. Tylko niech Michaś z czem się nie wyrwie, taka gorączka, a to pewnie szpieg.
— Ale on się obrazi! To impertynencya!
— Niech się obrazi, bardzo dbam o to. A zresztą, powiedz, żem wyjechała w sąsiedztwo. Idź, idź, i nie trzymajcie go długo.
Suszycki poszedł, trochę markotny. Zdało mu się, że gość, jakby oczekiwał kogoś więcej, spoglądał na drzwi. Rozmowa wlokła się kulawo o najpobieżniejszych przedmiotach. Czuć