Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Gdy wyszła, pani Anna westchnęła.
— Za wiele spadło na moje barki. Po śmierci Seweryna zostały długi i zobowiązania, jakby życie na nowo rozpoczynać! A tu strach w oczy mi zagląda, że śmierć ubiegnie, zanim wypełnię obowiązki. Mam już sześćdziesiąt lat, a małe dzieci trzeba wychować. Basia nie podoła bezemnie.
— Ciociu, szczerze proszę, dajcie mi tego chłopaka. Nie ożenię się, będę miał dla kogo żyć i zbierać. Doprawdy, zajmę się nim, jak własnem dzieckiem.
— Lękam się! — szepnęła staruszka, trzęsąc głową.
— Zobaczy go ciocia co roku na wakacye. Przecież naszych w Petersburgu kształci się tysiące, szkoły najlepsze.
— Ech, gdziebym ta śmiała ciebie wyzyskiwać — rzekła, widocznie zachwiana w swem oporze.
— No, no, pogadamy jeszcze o tem! Ja tu, jeśli ciocia pozwoli, parę dni zabawię, a że w miasteczku będę musiał dłużej posiedzieć, jeszcze razy kilka o gościnność poproszę. Ciocia pomyśli, rozważy i może się zgodzimy.
— Tak, tak, nic nie nagli. Jedz i wypocznij. Pewnieś upałem zmęczony, każę ci pokój przygotować. U mnie w domu, jak syn się uważaj.
I na tem się skończył pierwszy szturm o dziecko.
Iłowicz posilił się, a że istotnie srodze był zmęczony drogą, na pocztowej bryczce, chętnie się zgodził na kilka godzin snu.
Dano mu pokój ustronny, chłodny, przyćmiony i po chwili dom cały zapadł w ciszę — letniego południa. Pani Anna poszła na