Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Tak, różnica klimatu wielka. A gdzież twoje rzeczy — każę znosić.
— Zajechałem do hotelu.
— Poślę po nie lokaja. Przecież nie odmówisz mi gościny.
— Dziękuję ci. Nie warto. Dziś wieczorem chcę wracać.
— Do jutra zostaniesz — nie puszczę cię.
— Bardzo mi spieszno, bo w domu babka niedomaga, i roboty dużo na łąkach ze sprzedażą siana. Żonie ciężko dać rady samej, a i tak tydzień będę w drodze.
— Przed jutrem cię nie uwolnię. Jeden dzień spędzisz z nami. Czy i to dla was za ciężko?
— Mogę zostać, jeśli ci tak bardzo o to chodzi. Ale taki obcy jestem.
— O wiem! Obcymi być chcecie. Ale chodzi mi o to, żebyś poznał moją żonę, może wtedy trochę w zdaniu o mojej zbrodni złagodniejesz.
Filip nic nie odparł. Podano herbatę. Wacław wyszedł na chwilę, zapewne, żeby żonę uprzedzić i wrócił, prowadząc za rękę Nataszę. Dziecko odziedziczyło piękność matki i było tak śliczne, że Filip mimowoli uśmiechnął się do niej.
— Idź, pocałuj stryja! — rzekł Wacław.
Na dźwięk obcej mowy Filipowi zgasł uśmiech na twarzy. Pochylił się do dziewczynki i pocałował bez zapału.
— Diadia, a przywiózł ty konfiektow? — zagadnęła.
— Wstydź się, Natasza! — upomniał ojciec.
— Bo diadia Maksym przywiózł, jak tu był — szczebiotała dalej.