Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rzucił się mu na szyję, młodszy, Kola, uczepił się ręki, a malutka Natasza, krzyczała, nie mogąc się docisnąć.
Ucałował każde po kolei i rzekł wesoło:
— No, prowadźcie mnie do matki.
— Niema mamaszy! — oznajmił Alosza.
— Wyszła?
— Ehe! Pojechali. Czworo sań — jeszcze wczoraj — na bal do Kniazia tego, co ma rysaki. Pojechali — i ciotka Natasza i dziadzia Kostia, a pan Fomow powoził sam — swoją siwą kobyłą — i powiózł mamaszę.
Przykry zawód odbił się na twarzy Wacława.
— No, to dajcie mi się przebrać i poproście cioci Pełagiei, żeby mi dała co zjeść.
— Oho, niema już cioci Pełagiei, mamasza ją wypędziła — raportował Alosza, a Kola dodał, chcąc go przekrzyczeć:
— Pojechała ze zwoszczykiem, z czemodanem, i ze wszystkiem. Oho, już trzy dni temu...
— Co? Co ty pleciesz? Gdzie pojechała?
— Mamasza krzyczała: Idź k’czortu! Ciocia płakała, modliła się, całowała mamaszę w kolana, a potem poszła do siebie i upakowała się.
— Niema cioci! Ja chcę do cioci! — zanosząc się od płaczu, piszczała Natasza.
Zdumiony, przerażony, patrzał Waław po dzieciach. Zobaczył dopiero teraz, że Alosza miał na policzku czerwone znamię od ukąszenia, że Kola miał szramę przez cały policzek — krwawą — od paznokci, czy bata, że obadwa mieli ubranie podarte i brudne, a Natasza włosięta rozczochrane, a fartuszek oblany jakimś czerwonym sokiem.