Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ga jej cześć — zresztą ja, matka ojca twego, mam prawo nagą ci prawdę mówić i karcić. Sumienie ci tak samo powie — a ja jestem sumieniem waszem. Podeptałeś wszystko dla szału i dla kobiety — pamiętaj, że ta kobieta stanie się twoją klątwą i pomstą Bożą nad tobą. To nic, że wysoko stoisz i sądzisz się silnym, to nic, żeś zdobył karyerę, sławę, honory i rangi — to nic, że masz rodzinę, dzieci i przyjaciół! Nic i nikt ci nie pozostanie. To ja ci przepowiadam, ja, sumienie wasze. Nad grobem stoję — ale jeszcze ujrzę sprawiedliwość Bożą nad tobą. Słyszałam, żeś się na Filipa odgrażał i teraz mienisz się ze złości na mnie i odjedziesz ze wściekłością na nas i mścić się będziesz. A ja ci powiadam, że przyjdzie dzień, gdy przejrzysz i nas zrozumiesz i pożałujesz życia, ale wtedy już będzie zapóźno! Tyś już wziął swoje srebrniki!...
Wacław zerwał się z miejsca i słowa nie rzekłszy, wyszedł. Kipiał w nim wulkan. Poszedł do swego pokoju, prędko zebrał rzeczy i kazał wołać Filipa.
— Proszę cię o konie! — rzekł lakonicznie.
— Zaraz! — odparł tamten.
Przez pół godziny, zanim zaprzężono, stał Wacław w oknie i patrzał ponuro przed siebie. Gdy bryczka stanęła pod gankiem, prędko się ubrał i wyszedł. Spotkał w progu brata.
— Dziękuję ci za gościnę i więcej już o nią nie poproszę! — rzekł z szyderczym uśmiechem.
Filip tylko ramionami ruszył i na tem się rozstali.
Całą drogę do kolei Wacław przeżuwał