Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

celu dojdzie. Proszę cię, wskaż, gdzie będę nocował, jestem zmęczony.
Filip zapalił świecę i zaprowadził go do rogowego gościnnego pokoju. Rozstali się w milczeniu, i Filip, cały jeszcze wzburzony, poszedł na drugi koniec domu i zapukał do pokoju babki. Zastał ją jeszcze ubraną i rzekł, stawiając świecę:
— Stało się. Nie wytrzymałem, a takem sobie wmawiał obowiązek gościnności i cierpliwość.
— Jak było? — spytała surowo.
Powtórzył całą rozmowę.
— Więc on śmiał czego innego się spodziewać? — rzekła. — Żebyś mu zmilczał, byłbyś tchórzem. Dobrześ postąpił.
— Ale wroga mamy.
— Ha, trudno — odparła zawzięcie. Paktować nie będziesz. Zapłacisz mu, co się należy i więcej nie ujrzą go nasze oczy. Skąd zbierzesz te pieniądze?
— Powiększam bankową pożyczkę.
Przeszedł się po pokoju i spytał:
— A jeśli on jutro zechce się z babunią widzieć, co mam powiedzieć?
— Nie będę słabsza od ciebie. Niech przyjdzie. Muszce trzeba było tej przykrości oszczędzić. Dzieci do niego nie dopuścić, ale my dwoje musimy tę zgryzotę znieść! Niech przyjdzie do mnie.
— Chyba po naszej rozmowie, nie ośmieli się babuni na oczy pokazać.
Mylił się Filip, gdyż nazajutrz po herbacie ozwał się Wacław:
— Czy babka nie bywa w jadalni?
— Jada u siebie.