Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A parafia daleko?
— W miasteczku, skąd pan jedzie.
— O siedmdziesiąt wiorst. I bliżej niema kościoła?
— Były jeszcze trzy. Z tych najbliższy w przeszłym roku zamknięto z rozkazu rządu, bo miał wieże wyższe, niż cerkiew. Podaliśmy prośbę, żeby pozwolono zbić wieże, ale odmówiono. Podobno mają mury sprzedać na cegłę. Dużo trumien jest w podziemiach, może pozwolą je przenieść na cmentarz, nie wiem! Drugi kościół drewniany groził upadkiem, od dziesięciu lat proszono o pozwolenie restauracyi, napróżno. A czas, a klimat, co rok gorzej niszczył. Nareszcie zjechała komisya i zdecydowała, że restaurować już nie można, a że grozi życiu parafian, więc go zamknąć kazano. I zamknięto!
— To niepodobne do wiary! — zawołał Iłowicz.
— Jeśli pan zechce u nas zabawić, pokażemy panu oba, niedaleko są. Trzeci trochę dalej, o mil dwie, ale ten, choć otwarty, nikt się w nim nie modli.
— Dlaczego?
— Bo przed dziesięciu laty, zmuszono w nim proboszcza, żeby dodatkowe modlitwy odmawiał po rosyjsku. Ksiądz potem rewokował i zesłano go na Sybir, ale odtąd wymagają od jego następcy, by to samo czynił. Więc albo lata całe niema proboszcza, albo, gdy trafią na człowieka małej wiary, który się zgodzi, odprawia nabożeństwo w pustej nawie. Bywa na niem policyant — i nikt więcej.