Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zanie, dogadzała i strzegła Saszeńki, a Wacławowi opowiadała swe sny i różne prognostyki, stosujące się zawsze do owego dziecka.
On słuchał jej i milczał, niezdolny do radości — ani do udawania szczęścia. Fatalny termin się zbliżał, gdy drugi raz — w dziecku zaprze się wiary matczynej — drugi sakrament pop będzie spełniał.
Wzdrygał się w głębi duszy, cierpiał — nie było już na świecie człowieka, komulby cierpienia swe wyznać mógł — i nie było na cierpienia te ratunku.
W kościele nie bywał nigdy — zdawało mu się, że gdyby tam wszedł — nie mógłby przemówić do Boga, którego odstąpił — pacierzy nie odmawiał, bo mu wyglądały na fałsz i urągowisko; żona jego, jak większość arystokracyi rosyjskiej, była zupełną indyferentką, — nie zrozumiałaby jego skrupułów i męki. — Pałagieja Fokowna była fanatyczką, prawosławną.
W tem otoczeniu miał życie przeżyć.
Razu pewnego, żona spokojniejsza, niż zwykle, zagadnęła go, jakieby imię chciał dać synowi, czy córce, kogo na chrzestnych rodziców zaprosi, i zaproponowała mu, żeby napisał do brata — w kumy go prosił.
— On — ruszył ramionami — on nie zechce.
— Dlaczego? — zdziwiła się zupełnie szczerze.
Nie odpowiedział, co myślał, ale odparł:
— Daleka droga, on zdziczały na wsi. Nieprzyjedzie.
— Więc kogóż myślisz?
— Nikogo. Z mojej rodziny nikogo nie będzie. Wybierz ty ze swojej — rzekł zmęczo-