Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kobiet wielkie lekceważenie, nie rachując ich do domu — jako fant, który pierwej czy później oddać trzeba z dodatkiem pieniędzy.
Pani Anna wiedziała zaś dobrze z ciężkiego doświadczenia, jak ciężko zbiera się pieniądze z szarej, poleskiej roli.
W owych tedy czasach miał Wacław guwernera, a w długie, jesienne wieczory kobiety radziły, jak go mają pokierować. Rady jednak zwykle kończyły się jednem:
— Jeszcze czas! — mawiała matka, wzdychając na myśl rozstania.
— Straszno oddać w świat, za oczy! — szeptała babka — świat teraz coraz inny, cudzy, wraży. Szkoła cudza, urząd cudzy, mój Boże! Dziecko polskie dać w naukę do tych szkół! Straszne, straszne!
I nie decydowały się na nic.
Aż los przyszedł do Wacława.
Gródek rzadko miewał gości. Powstanie wymiotło na kraj ziemi większą część sąsiadów domowych. Z tymi, co zajęli ich domy i ziemię, nie było stosunków — rodzina rozpełzła się z czasem — przytem ludzie zgnębieni i pracowici nie radzi się bawią i odwiedzają.
Więc do osobliwości się liczyło, gdy razu pewnego pod czarny dwór zajechała bryczka pocztowa, a na niej podróżny w czapce urzędowej.
Gość długo czekał na domowych.
Urzędników przyjmowała pani Anna, więc zanim ją zwerbowano z folwarku, nikt do gościa w nienawistnym mundurze nie wychodził.
Zabawiał się tedy sam oglądaniem obrazów po ścianach. Były to stare sztychy i portrety. Sztychy przedstawiały Kościuszkę, Na-