Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Baron wyszedł, a Barcikowski spożywszy śniadanie, kazał podać sanki. Gdy wsiadał i wymawiał: „do gubernatorskiego dworca,” serce mu biło dziwnym niepokojem. Miał przed sobą najcięższe śledztwo. Miał badać główną osobę sprawy. Strach czuł. W dworcu kazał się meldować pani i czekając na nią w salonie, bardzo gustownie i elegancko umeblowanym, przedstawiał sobie, jaką ona jest. Zapewne majestatyczna piękność lady Macheth, wyzywająca, zuchwała, rozdrażniona, hoża. Nagle cicho otworzyły się drzwi i ujrzał przed sobą... Madonnę. Złotowłosa, smukła, rzekłbyś dziewczynka, gdyby nie smutek w głębokich oczach i kurcz bolu w ustach. Zresztą spokojna, pełna taktu, zrezygnowana na najgorsze.
Stanęła w drzwiach, cała w czerni, zachwycająco urocza, zbiedzona i łagodna, trzymając rękę na głowie olbrzymiego doga, i głosem, który był najmelodyjniejszą muzyką, rzekła z cicha:
— Dziękuję panu, że pan tutaj przyszedł.
Wyciągnęła doń rękę, bez żadnego klejnotu, nawet bez obrączki i spojrzała mu żałobnie w oczy.
— Myślałam, że mnie pan będzie wzywał na śledztwo.
— Co za myśl! — zawołał. — Ja tu jestem przysłany, żeby sprawę umorzyć. Pani jest ofiarą jakiejś intrygi, żadnych dowodów niema. Noskow sobie coś potwornego uroił.
Wskazała mu fotel i usiadła naprzeciw. Potrząsnęła głową i westchnęła.
— Nie jest to tak niedorzeczne, jak się panu zdaje! — rzekła zmęczonym, smutnym głosem. — Mój mąż był Spartanin. Nikt go nie wi-