Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— I co będziecie robić?
— Co mi instrukcya każe — odparł Barcikowski, zwracając się do służącego, który mu podawał bilet wizytowy. Fomow wstał.
— Macie gościa. Wynoszę się.
— Sędzia śledczy.
— Tembardziej zmykam! Do widzenia. Kiedy przyjdziecie do gubernatorskiego dworca? A może tu sprowadzicie Aleksandrę Dmitriewnę.
— Nie. Przybędę do pałacu. Kiedy? Nie wiem.
Pożegnał się, Fomow rozminął się w kurytarzu z sędzią śledczym, którego uprzejmie pozdrowił i wyszedł z hotelu, gwiżdżąc cygańską piosenkę. Sędzia śledczy przedstawił się Barcikowskiemu i zasiedli do urzędowej rozmowy.
Od pierwszego słowa zrozumieć było łatwo, że sędzia wie, co jest dyplomacya, i że ten w Rosyi nie zginie, ale właśnie z jego rozmowy wywnioskował Barcikowski, że sprawa nie była tak niewinna, jak ją Fomow przedstawił. Wprawdzie rezultat sekcyi wykazał tylko pęknięcie wrzodu w kiszkach, ale pożycie baronowstwa było bardzo złe, charakter pani zimny i gwałtowny zarazem, stanowisko Fomowa, bardziej niż dwuznaczne.
— Dowodów niema żadnych dotychczas, a bez dowodów niema sprawy — zakończył sędzia, rzucając badawcze spojrzenie na Barcikowskiego.
— Papierów nieboszczyka pan nie przeglądał?