Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wzdrygnął się. Nie cierpiał czarnej próżni — bał się nerwowo nocy w swem udręczeniu.
Otworzył oczy. Ostatnia świeca dopaliła się i zgasła, nurząc pokój w mroku.
Przytem poczuł książę chłód i nieznośny ból głowy. Drżącą ręką sięgnął po zapałki — zapalił, spojrzał na zegarek.
Późno było — i nigdzie pod ręką świecy.
A jednak nawet nie próbował zasnąć. Powietrze wydało mu się dusznem, więc otworzył drzwi i wyszedł na chłodny korytarz.
Otwrzył parę okien i przechadzał się, jak dusza pokutująca, sam jeden w uśpionym olbrzymim pałacu. Nie — nie był sam: naprzeciw świeciły dwa okna w skrzydle. Zauważył to i przechodząc, spoglądał w nie.
Czyż i profesor tak był chory, zmęczony, a niezdolny odpocząć? Bez trosk — a nieszczęśliwy. Myśli tej — pierwszej, która się zbudziła — książę chciwie się uchwycił. Zajęło go coś, drobiazg, ale czasem źdźbło ratuje.
A gdyby tam pójść, na to nikłe światełko? Zobaczyć tego, który je zapala? Doczekać, aż zgasi? Tymczasem dzień przyjdzie — jeden mniej przed sobą — jedna noc przebyta.
Był to przecie jego nauczyciel. Nie odwiedził go dotąd po nagłej zmianie, która go niespodziewanie przygnała pod dach rodzinny, po pięcioletniej nieobecności. Przed pięciu laty bywał często, za często może, jak się w skutkach okazało.
Książę stanął u okna. Światełka pociągały go. Nie pierwszy raz doznawał tego uczucia. Ale go jakiś