Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/91

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Gdy ciężki chód rządcy rozległ się w sieni, wtedy dopiero zapanował nad sobą.
Butner nie usłyszał wybuchu. Głos pana był, jak zwykle, cichy, chłodny, — głuchszy nieco.
Stanął przed Niemcem, zdaleka przecie.
— Dzieją się nieporządki u pana — rzekł.
— Jaśnie oświecony książę... być nie może!
— Może, bom ich doznał przy pierwszem wychyleniu się z pałacu. Chłopi z jakiejś spalonej wsi opadli mnie, prosząc o pomoc i skarżąc się, że im nie dają wygód i zarobku.
— To Krasne Sadyby, jaśnie oświecony książę.
— Nie chodzi mi o nazwę, ale o rzecz.
— Nazwa właśnie temu winna. W rozporządzeniach, które otrzymałem, stoi wyraźnie: «Chłopom wsi Krasne Sadyby, z wyjątkiem chaty Łaszków, nie dawać opału, pastwisk i żadnych wygód i pomocy, jakoteż nie przyjmować ich w najem». Jutro dokument ten ośmielę się złożyć księciu panu.
Leon słuchał zdziwiony. Stał przed jakąś starą tajemnicą rodową, którą mu chyba odwieczne kroniki wyjaśnią.
Butner z zadowoleniem się uśmiechał.
— Od tego nie odstąpiłem na jotę i tuszę, że obecny pożar dokona tam zguby.
— A chata Łaszków?
— Stanowią ją teraz rodzice lokaja Siły. Tym wydano kwit do leśnictwa i cegielni.
Książę znowu parę razy przeszedł się po gabinecie.
— Nie koniec na tem. Opadli mnie też mieszczanie ze skargą o pozbawienie ich jakiejś wapniarki.