Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/82

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie, ale, że tej sztuki uczyć się będzie musiał dla lub od księżniczki Caraman-Capet.
— Sądzę, że się obejdzie!
— Obchodzić będą imieniny księcia w dzień świętych Młodzianków... Dlaczegóż książę nazwał miłość palącą szatą Dejaniry?
— Pozwoli księżna zapytać: dlaczego ją nazwała największą pamięcią? — odparł z przekąsem.
— Powiedziałam też: największem zapomnieniem.
— Ach, była zatem prawda w połowie.
— Nie — była do wyboru — a discrétion! — Coby książę wybrał?
— To drugie, jeśli łaska.
W tej chwili koń księcia rzucił się tak gwałtownie w bok, że omal go z siodła nie wysadził.
Przeraził go tak człowiek, siedzący na głazie, pod Karawiką.
Człowiek ten dawno tam był i patrzał nieruchomie na jezdnych. Gdy się zbliżyli, wstał nagle i znalazł się przed księciem, który niespodzianie zaskoczony, przyglądał mu się, zapewne myśląc o czem innem.
Starzec to był, tak wysoki i chudy, że robił wrażenie upiora.
Twarz jego też trupią była, bez ciała i barwy, pomarszczona, skórą okryta, z jakiemś osłupieniem i desperacją w oczach, które w głębokich, bezdennych jamach świeciły, jak błędne próchna blaski.
Starą, siwą opończą okryty, nieruchomy, wpatrzony w twarz Holszańskiego — był straszny. Ale siłę dziwną miał ten niemy wzrok — bo nikt go nie objechał, nie minął.