Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/340

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Może na miejscu przypomnę — odparła wesoło.
Paliło się już światło u profesora, gdy weszli.
Stary — o dziwo! — podniósł oczy i poznał Leona.
— Dobrze, żeś przyszedł. Co to krzyczało tak okropnie? — spytał.
— To było moje wesele, profesorze. Ożeniłem się dzisiaj — rzekł Leon z uśmiechem.
— Ożeniłeś się? — zdziwił się stary na chwilę, i wnet spostrzegł Gabrynię i dziecinnie się do niej uśmiechnął. — A, Gabrynia znowu u nas. Pokażę ci jutro zbiory. A wzrok masz zawsze dobry?
— To moja żona, profesorze! — zawołał książę.
Ale uczony tego nie dosłyszał. Suchą swą dłonią pochyloną główkę Gabryni pogładził i machinalnie wyszeptał:
— Dobra Gabrynia, dobra!
Potem wziął się znowu do pisania.
Oni usiedli pod ścianą w cieniu, na dwóch jednakowych zydelkach i pochyleni ku sobie coś szeptali coraz ciszej.
Profesor ich już ani widział, ani słyszał.
Po długiej chwili jednak zaniepokoił się.
— Sami nie oglądajcie zbiorów! — rzekł. — Wszystko mi poplączecie! Zaczekajcie na mnie!
Nie otrzymując odpowiedzi, obejrzał się — ale ich już nie było w pokoju.
Pod ścianą stały tylko zydelki i delikatny zapach perfum Gabryni pozostał w powietrzu.
Odeszli!

KONIEC.