Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/338

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ujrzał Leon niespodziankę. Spodziewał się zastać tylko Grzymałę; zobaczył Izę i Maszkowskiego. Iza udawała chorą ostatniemi czasy; posądzał ją, że się boi matki, a ona gotowała mu na progu Holszy pierwsze serdeczne przyjęcie. Wrzask tłumu był tak ogłuszający, że wypłoszył z nory nawet profesora. Wytknął głowę przeze drzwi i patrzał, nic nie rozumiejąc. A tymczasem ludzie dowieźli księcia pod ganek. Grzymała poszedł naprzeciw tłumowi, niosąc mu książęce słowo. Ze schodów, ku wchodzącym małżonkom, zeszła Iza, uśmiechnęła się do Gabryni i uściskała ją serdecznie.
— Pozwolisz, siostrzyczko! — rzekła.
Maszkowskiego bawili nadzwyczaj chłopi. Ucałował rękę Gabryni i zaraz zwrócił się do Lwa:
— No i powiedz mi, co ty robisz, że oni ciebie tak ubóstwiają? Słowo daję, to czarnoksięstwo.
— Ani trochę! — śmiejąc się, odparł Leon. — Dużo łagodności, dużo pobłażania, sprawiedliwość i stałość! Oto recepta. Nauczył mnie jej — szwagier.
Maszkowski natychmiast wpadł na powracającego Grzymałę:
— Żeś mi pan nie sprzedał tarantów — zrobiłeś źle!
— Zrobiłem dobrze! — ze śmiechem odparł Grzymała. — Lewy był malik, a prawy łykawy!
— Nie może być! I ja tego nie dojrzałem? Słowo daję, to awantura.
— Zarządziłeś biesiadę ludziom? — spytał Leon szwagra.
— Naturalnie. Jeśli do wieczora ten pijany le-