Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/286

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Do Hubina! — odparł tym razem bez wahania, głośno i śmiało.
Konie pognały jak wiatr. Dzień był jesienny i dżdżysty, niebo chmurne, drzewa odarte z liści, chłód przenikliwy. Leonowi było gorąco. Kiedy niekiedy wyzierał z powozu i wolał: «Prędzej!» Siwosze szły jakby po murowanej drodze, a nie po odmętach jesiennego błota. Piana z nich padała kawałami, jak mydliny. Nie widział książę Karawiki przeklętej, nie pomyślał o Sumorokach. Drżał z niepokoju o jedno: że przybędzie zapóźno. Wreszcie poczęły mu na kształt widziadeł migać topole wysady. Wpadli na dziedziniec Grzymały i stanęli.
Nagle znalazł się książę jakby wśród jarmarku. Dziedziniec zatłoczony był końmi, bydłem, gospodarczemi sprzętami, całym dobytkiem obywatela. Roił się od żydów i chłopów tak szczelnie, że zaprząg holszański musiał stanąć, wparty między ludzi i stosy sprzętów. Leon wysiadł. Przybycie jego sprawiło zamęt i osłupienie. Ludzie na chwilę ucichli, coś tylko szepcąc i usuwając się z drogi przed sążnistym Siłą, którego barki na kształt tarana rozbijały tłok na dwie strony.
Raz pierwszy w życiu książę znalazł się pieszo wśród gawiedzi i zobaczył podobny widok. Krew uderzyła mu do twarzy; uczuł szaloną ochotę tłuszczę tę postrzelać, jak strzelał kruki czarne lub sępy, zbierające się nad martwem ciałem.
Nigdzie nie było Grzymały. Na ganku zasiadał komornik ze swymi akolitami, otoczony żydowstwem, i stał dłużnik, coś przekładając urzędnikowi.
Akcja nie była jeszcze rozpoczęta. Idąc, słyszał Leon półgłosem czynione uwagi: