Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/283

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czekał, kto wejdzie. Ujrzawszy szwagra, siostrę lub służącego, apatycznie spuszczał głowę na piersi. Od powrotu do zdrowia nie ujrzał Grzymały u siebie.
Iza mu opowiedziała o troskliwości i sercu tego obcego; nie okazał wdzięczności, ani rzekł słowa, ale codzień go wyglądał, codzień czekał — tęsknił do niego. Tak mijały znów tygodnie, nie przynosząc w zdrowiu księcia widocznej zmiany i polepszenia. Blady i wynędzniały, na jednem miejscu siedział, u okna, przez które widać było coraz smutniejsze drzewa i niebo. A Grzymała się nie pokazywał. Książę wreszcie przestał go czekać; zwątpił, czy rzeczywiście widział go u swego łoża, czy naprawdę mówiła mu Iza o nim.
Wtem pewnego dnia, pod wieczór, stanął przecie we drzwiach ten długo oczekiwany.
— Czy to się godzi, kogoś uratowawszy od śmierci, potem zapomnieć? — rzekł z odrobiną życia i zajęcia.
— Eh! ktoś księciu bajek naplótł — pewnie Siła. Żebym to ja mógł śmierć zażegnywać, tobym teraz swoją kobietę ratował. Bóg księcia uratował. Anim ja też zapomniał Holszy; ale ostatniemi czasy tak mi się wiele na głowę zwaliło! A jakże księciu? Codzień lepiej?
Grzymała wyglądał dzisiaj nieswój i roztargniony. Nie mógł dosiedzieć na miejscu, obzierał się, zamyślał. Zauważył to książę i spytał o przyczynę.
— At — żona mi śmiertelnie zasłabła, a przytem inne kłopoty. W naszej doli to zwykłe. Niema czem księciu głowę schorowaną durzyć. I to minie! —