Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Będzie was to drogo kosztowało. Weźcie pieniądze, ale mnie nie tykajcie.
Milczeli, kończąc swą brutalną czynność. Potem odstąpili kroków parę i popatrzyli krytycznie na swe dzieło.
Obadwaj mieli twarze osmarowane sadzami, na sobie odzież chłopską, widocznie pożyczaną.
— Dobrze tak! — rzekł z cicha starszy. — Postoi tak do rana i niech się ludzie przypatrzą, jak ten pan wielki wygląda. Niech się wstydu naje.
— Zatkać mu gębę! — poradził młodszy.
— Nie trzeba. Taki nie krzyczy. Chodźmy!
Leon istotnie milczał i tylko oczyma ich przeprowadził w gąszcze.
Nad ból i gniew przeważał w nim wstyd. Nie rozboju padł ofiarą, ale zemsty, za czyn sobie nieznany, jak nieznani mu byli sprawcy. Po chwili wściekłości, już chłodniej zastanowił się nad swojem położeniem.
Stał w blasku księżyca przy drodze, którą wracać z miasteczka będą zgraje pijane i rozjuszone.
Te go pewnie nie poratują.
Poczerwieniał i targać się począł na myśl gorszą, niż śmierć: myśl o śmieszności i wstydzie.
Pomimo bólu ręki, targał się zajadle, zaciskając zęby i chrapiąc dziko.
Wszystko inne raczej, niż ten pręgierz ohydy.
Szamotał się tak bez skutku, do omdlenia. Poczuł wreszcie zimny pot na skroni i przykry smak w ustach. Splunął: była to krew.
Wtem na drodze przed nim ozwał się kłus koń-