Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Mrozowicki, zbiedzony i nieśmiały, zbył pierwszy żart milczeniem.
— Cóż tu pan myśli robić? Zawojujemy Syberję, co?... Pan specjalista pewnie w jakim fachu? W Europie zapoznano, wysortowano? Co?
— Cokolwiek pracować potrafię! — odparł przybysz nieśmiało, a twarz jego nie wyrażała żadnej obrazy za ten lekceważący egzamin.
— A w jakiej gałęzi świeciłeś pan dotąd? Co? Tatuś pewnie pieścił, mama chuchała? Straszno się tutaj zdaje?
— Nie mam rodziców.
— Jakimże innym sposobem na świat pan zawitał! Tak z wiatru, czy pary?
Mrozowicki popatrzył na Szumskiego wielkiemi oczyma i ani drgnął.
— Nie wiem o żadnym innym sposobie. Ja technik jestem — odparł spokojnie, jedząc dalej.
Teraz już wszyscy słuchający nie mogli wstrzymać uśmiechu. Panna Marja przelotnie nań spojrzała. Szumski miał rację: ciężki to był umysł! Za co go Antoś tak cenił i kochał! Za łagodność i rzetelność zapewne.
— Nauki musiały panu łatwo przychodzić? Pamięć świetna, myśl lotna. Pewnie w rok zbywał pan dwie klasy gimnazjalne?
— Nie słyszałem, żeby to wolno było. Może tacy zdolni są! Ja przechodziłem gimnazjum siedem lat akuratnie.