Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dokuczać i stękać. Codzień ciepłą strawę mamy, a jaki piec gorący! Oho!
— To prawda — potwierdził młody z uśmiechem smutnym. Tu kożuch znowu włożył i rzekł: — Pójdę śrutu kupić.
Przez ulicę ruszył do doktora. Przy furtce jakiś lęk go porwał. Z ręką na klamce zawahał się i chciał zawrócić. Potem się przemógł i wszedł.
Panua Marja nie spodziewała się go ujrzeć, bo się poruszyła zdziwiona; on zaszył się w kąt, nie chcąc przeszkadzać w targu. Sklepik był pełen ludzi. Wreszcie zkolei on kilka srebrniaków na stoliku położył i nie podnosząc oczu, poprosił o śrut. Na nią przeszło jego zakłopotanie, bo nie odzywała się także.
Wziął paczkę i zabierając się do wyjścia, podniósł oczy, chcąc pożegnać. Ale spotkał się z jej wzrokiem i poczerwieniał, a ona uśmiechnęła się bez słowa i tak się rozstali. Jednocześnie obojgu stanęła w pamięci ta noc, gdy ona go ze stepu podniosła i teraz dopiero, nic nie mówiąc sobie, poczuli się bliscy.