Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

suwa mu się z rąk, postanowił być nadal ostrożniejszym.
Coście żegnali gospodarza. Szumski zasiadł do wieczerzy.
— Chłopcy! — zawołał doktór do swych pomocników. — Idźcie spać! O świcie niech mi Andukajtys rusza do Gladjanki po zboże, a ty, Antku, obdzielisz wódką szynki.
Obadwa siedzieli pod piecem i odpowiedzieli unisono: — Słucham.
Po chwili Mrozowicki trącił Żmudzina.
— Zamienimy się! — szepnął.
Andukajtys rozwarł wilczą paszczękę, śmiejąc się po swojemu.
— Na futor się panu kce! — odparł równie cicho. — Dobrze, zamienimy się!
Szumski szept ten usłyszał i zapamiętał.
Nazajutrz Antoni furmanki zebrał i ruszył po zboże. Zpowrotem transport wyprzedził i na bok z drogi zjechał. Znał już punkt, skąd do futoru Szamana niedaleko było, rzucił się w step bez śladu i zaledwie wieczorem pod samą Lebjażą znowu swe furmanki spotkał. Tak zwykle czynił, ilekroć mu tamtędy droga wypadła, nie budząc żadnych podejrzeń zwierzchnika. Tego wieczora również spokojny był, wesół i dobrej myśli, wchodząc do domu. Zdziwił się nieco, ujrzawszy Szumskiego.
— Cóż to tak późno? — zagadnął doktór.
Zauważył Antoni, że wszyscy patrzyli na niego badawczo, nawet panna Marja podniosła oczy od rachunkowej księgi.